Rozterki pacjenta NFZ
Kilka moich kontaktów z publiczną służbą zdrowia zachęcała mnie do jakiejś reakcji, napisania niepochlebnego komentarza - choćby trafiającego w próżnię. Ale człowiek w chorobie ma zazwyczaj na głowie inne problemy niż publiczne wywnętrzanie się. Tekst ten zaczynałem więc kilkukrotnie w przed, w trakcie i w postcovidowej rzeczywistości, ale doczekał się wreszcie zakończenia w reakcji na ostatnie zapowiedzi przedwyborcze polityków dotyczące poprawy warunków żywienia w polskich szpitalach, jakby był to najbardziej palący problem rodzimej służby zdrowia. Od lat cechuje się ona licznymi patologiami, jednak wyżywienie pacjentów jest najmniej istotną z nich.
Najlepszym
wyznacznikiem stanu publicznej służby zdrowia jest stan zdrowia naszego
społeczeństwa i nie mówię tu o ludziach młodych i względnie zdrowych, których
kontakt z NFZ jest sporadyczny
(najwięcej w tej materii mogą powiedzieć Ci, u których pojawiają się poważne
problemy zdrowotne – to im należy się głos, choć właśnie oni jawią się jako
problem dla systemu – wg. statystyk największym obciążeniem służby zdrowia są
ludzie w ostatnim roku swojego życia). Niezależnie jednak od wieku i stanu
zdrowia, z usług narodowego funduszu korzystamy niechętnie, z konieczności i często
w ostateczności. W końcu trzeba mieć jakie takie zdrowie, aby w zderzeniu z tym
betonem nie wywiesić białej flagi. Braki kadrowe, braki łóżek, zamykanie
nierentownych oddziałów, ograniczony dostęp (oraz brak refundacji) do koniecznych badań, najnowszych
leków i metod leczenia, długi czas oczekiwania na wizytę, zabieg czy operację (nie
mówiąc o rehabilitacji), do tego zobojętniały personel medyczny (u którego
części zaangażowanie i empatia pojawiają się dopiero z chwilą otrzymania
„dodatku motywacyjnego” od pacjenta, lub jego rodziny) to tylko część bolączek rodzimej
służby zdrowia.
Niestety nie ma co liczyć na poprawę sytuacji, jeśli jedynymi planami partii
ubiegających się o władzę są zabiegi kosmetyczne w NFZ, podwyżki dla personelu czy doraźne
dosypanie do dziury w kasie funduszu kilku miliardów złotych z nowo nałożonego
podatku.
Wygląda
na to, że polskiej służbie zdrowia (zaczynając od ministerstwa, a na okienku w
rejestracji kończąc) pacjenci po prostu przeszkadzają i najlepiej radziła by
sobie bez nich. Zamiast
skupić się na pacjencie, wszystko zmierza w kierunku uczynienia ze służby
zdrowia rentownego biznesu, co sprawia, że pacjent jest paliwem dla machiny,
albo piątym kołem, w zależności od tego jakie są jego rokowania i kod choroby. Niestety
Ci, których obowiązkiem jest pacjenta leczyć, mają związane ręce, posiadając zobowiązania
bynajmniej nie w stosunku do pacjenta (który służbę zdrowia finansuje), ale przede
wszystkim w stosunku do samego systemu. Dla wielu lekarzy z powołania jest to
kara boska, choć duża grupa tego wysoce ceniącego się środowiska świetnie wpisuje
się w ramy bezdusznego mechanizmu. Podkreślę jeszcze raz (by nie skupiać się na
odpowiedzialności administracji i personelu medycznego jednostek), że ryba
psuje się od głowy i za obecny stan służby zdrowia w Polsce odpowiadają przede
wszystkim wybierani przez nas przedstawiciele, obsadzani w Ministerstwie Choroby
- w końcu to stamtąd zarządzenia i wytyczne trafiają do szpitali i przychodni.
Wspomnieć należy także o ciałach doradczych Ministerstwa, od Inspektoratu
Sanitarnego zaczynając, na nowo powstałej Radzie Medycznej kończąc. Swoje
referencje pokazali szczególnie przy okazji pandemii Covid. To dzięki nim bez
żadnej refleksji zaprzestano profilaktyki i leczenia wielu chorób – w tym
wykonywania zabiegów i operacji u tysięcy pacjentów, zamykając ich w domach i
traktując jak trędowatych. Zamiast leczyć postanowiono liczyć chorych. Schodzę
jednak ponownie w dół organizacji. Duża część personelu medycznego w czasie
największej fali zachorowania Covid faktycznie pracowała ponad siły, niestety
uznanie spadło zupełnie bezpodstawnie na całą branżę medyków. Bezwzględność
tego systemu i obojętność personelu pokazała mi wizyta na SOR w tamtym czasie w
jednym z wojewódzkich szpitali, gdzie lekarze dyżurni schodzili z oddziałów
dopiero w momencie, gdy w poczekalni zgromadziła się ustalona liczba 5 pacjentów
do danego specjalisty, więc czas oczekiwania był odwrotnie proporcjonalny do
frekwencji w poczekalni czyli inaczej niż ma to miejsce zazwyczaj. W tym czasie
na górze lekarze mogli spokojnie przespać wysoko płatne dyżury na zamkniętych
dla wizytujących oddziałach. O pracach przychodni lepiej nie wspominać.
Swoistą parodią służby
lekarskiej były teleporady, których nie powstydził się niejeden kabaret. Jeśli dla
zgłaszających się pacjentów jedyną radą lekarza po wieloletnich studiach i
często jeszcze dłuższej praktyce było zalecenie odpoczynku i przyjmowania leków
dostępnych w sklepach i na stacjach benzynowych, to nic dziwnego, że dla wielu
z nich skończyło się to śmiercią. Jak ktoś trafnie
powiedział przede mną i nie był to głos spoza środowiska lekarskiego „leczenie paracetamolem
uwłacza godności wykonywania zawodu lekarza”. Niestety nie dotyczy to tylko
czasów Covid, znam lekarza pierwszego kontaktu, który jednym lekiem potrafił
leczyć pacjentów z różnymi schorzeniami przez cały okrągły rok. W materii przepisywanych
leków poza niewiedzą, przyzwyczajeniami, ograniczeniami związanymi z lekami
refundowanymi, dochodzą zapewne jeszcze zabiegi lobby farmaceutycznego, ale to
temat na inny artykuł.
Odnosząc
się do wciąż żywych dla opinii publicznych kwestii etycznych takich jak
klauzula sumienia, czy choćby wyrok TK, w wyniku którego – jak twierdzą
niektórzy – zastosowano niewłaściwe leczenie doprowadzając do śmierci kilku
pacjentek, uważam, że zasadne protesty, które przeszły ulicami polskich miast
wskazywały w minimalnym stopniu na źródło problemu. Z różnych statystyk wynika,
że w Polsce rocznie może umierać kilkanaście tysięcy ludzi i to nie w związku z
poglądami personelu medycznego, a z jego błędami. Trudno ustalić ile z nich jest
skutkiem niepożądanych działań leków, błędnych diagnoz, błędów podczas wykonywanych
zabiegów i operacji, czy po prostu niewydolnościami spowodowanymi samymi chorobami
– nikt z personelu przecież nie uderzy się w pierś i nie wystawi na szwank
swojej reputacji. Jeszcze trudniej określić, ilu pacjentów umiera w związku z
innymi zaniedbaniami (wynikającymi z braku środków finansowych i rąk do pracy) takimi
jak brak stałego monitorowania parametrów życiowych, niedostateczny poziom
opieki nad rekonwalescentami, odleżyny, czy nie w porę przeprowadzone operacje,
choć szacuje się, że liczba ta może sięgać kilkudziesięciu tysięcy rocznie.
Może
kolejki do specjalistów na korytarzach przychodni nie liczą już dziś kilkudziesięciu
metrów (stoją za tym głównie posunięcia w organizacji rejestracji), niewiele jednak
zmniejszył się okres oczekiwania na specjalistyczną diagnozę czy leczenie. A gdy
już pacjent doczeka się wyczekiwanej audiencji u specjalisty, zazwyczaj
wychodzi skołowany, gdyż ten naglony terminarzem może mu poświęcić zaledwie
kilka minut, w trakcie których głównie klepie w klawiaturę komputera. Część specjalistów zapomniała chyba także, czym jest ich służba
i czego podczas wizyty oczekują od nich pacjenci, a są to elementarne rzeczy
jak zainteresowanie, empatia, wiedza i profesjonalizm. Słowem oczekują fachowej
porady, wychodzą jednak często zawiedzeni. Oczywiście wina leży także po naszej stronie - pacjentów, klientów NFZ. Szkoda, że wymagania społeczeństwa co do pracy dobrze opłacanego lekarza nie rosły w ostatnich latach równie szybko, jak wymagania w stosunku
do nauczyciela uczącego nasze rozpuszczone dzieci, budowlańca remontującego nam
łazienkę, czy kasjerki obsługującej nas w supermarkecie.
Nie wiem czy lekiem na całe zło jest od lat wracający pomysł
prywatyzacji służby zdrowia, ale dla mnie - jak i dla milionów obywateli,
którzy coraz częściej korzystają z usług prywatnych - płacenie horrendalnych
składek i leczenie się poza NFZ (z konieczności lub choćby dla wygody) mija się
z jakimkolwiek sensem. Realna konkurencja zarówno wśród jednostek jak i samych
specjalistów na pewno nie zaszkodzi organizacji pracy i postawie pracowników
służby zdrowia. Do tego jednak na rynku musi pojawić się więcej podmiotów
świadczących takie usługi i więcej ludzi do pracy. Problemem nie jest tylko
brak pieniędzy, ale niewłaściwe ich dysponowanie. Mniej drastyczną formą
naprawy systemu byłaby decentralizacja i powrót do czegoś na kształt Kas
Chorych. Choć źle nam się kojarzą (zdaniem wielu specjalistów reforma ta w
Polsce nie powiodła się, gdyż nie została doprowadzona do końca) funkcjonują z
powodzeniem w wielu krajach o wysokim poziomie usług medycznych za naszą
zachodnią granicą. Uzasadnione jest również rozszerzenie roli lokalnych
ośrodków zdrowia (przejęcie odpowiedzialności za profilaktykę) oraz poszerzenie
roli lekarza rodzinnego, który mógłby leczyć, a nie tylko wystawiać
skierowania, dobrym pomysłem jest również przywiązanie go do „rodziny pacjentów”
na lata, a nawet pokolenia. Rozwiązań jest wiele, ale przede wszystkim należy
zacząć działać, a nie chować głowy w piasek, w obawie, że reforma może spotkać
się oporem części środowiska, gdyż tysiące świetnych specjalistów i członków
personelu medycznego, którym zależy na dobru pacjenta i zdrowych warunkach
pracy takiej reformy wręcz wyczekują. Tak samo jak miliony pacjentów.
Chciałbym, aby formująca się na najbliższe 4 lata władza podjęła się tego zadania, ale trudno znaleźć w programach poszczególnych partii szerokiej koalicji cokolwiek konkretnego w tej materii, poza zapowiedzią podwyżek dla lekarzy i pielęgniarek. Niestety łagodzenie nastrojów personelu medycznego nijak nie wpłynie na poprawę jakości obsługi pacjentów, podobnie zresztą jak lifting szpitalnego cateringu, gdyż dla każdego zdezorientowanego, chorego człowieka, który szuka w NFZ pomocy, ubogi szpitalny posiłek to najmniejsze zmartwienie, zresztą droga, aby go zjeść jest długa i wyczerpująca.
Komentarze
Prześlij komentarz