Do pracy rodacy!
Dwa wieki temu rozpoczęła się era industrialna,
która ściągnęła do miast rzesze ludzi z prowincji, ludzi do tej pory żyjących w
rytmie świtu i zmierzchu. Szybko zatrudniono ich w fabrykach, gdzie pracowali do
szesnastu godzin dziennie. Nie było to życie, więc przez dziesięciolecia
walczyli o skrócenie czasu pracy. Do dwunastu, dziesięciu, by w końcu zatrzymać
się na 8 godzinach i wolnych sobotach. I choć wydawało się, że era cyfryzacji sprawi,
że czas pracy będzie skracał się w nieskończoność, obecnie widoczna jest
tendencja odwrotna. Na każde stanowisko likwidowane w przemyśle powstają trzy w
szeroko rozumianych usługach i wejście do gry sztucznej inteligencji tego nie
zmieni. Pracują więc wszyscy (prawie wszyscy) i to znacznie dłużej niż zakłada
ustawa. Tyle ile jest konieczne do zaspokojenia potrzeb pracownika, tyle ile
wymaga pracodawca. A temu zawsze mało i chciałby, abyśmy dla firmy dostępni byli
o każdej porze dnia i nocy. Choć więc pojawiają się postulaty wolnych piątków,
czy 7-godzinnego dnia pracy, my będziemy musieli powalczyć raczej o utrzymanie tego
co jest, mianowicie 8-godzinnej dniówki. Nie tej oficjalnej, urzędowej normy,
ale realnego czasu poświęcanego na pracę zawodową, dziś dla wielu znacznie
przekraczającego przysłowiową ósemkę. Powalczymy nie tylko o wymiar, który
często jest ruchomy, ale o oddzielenie czasu wolnego od czasu pracy (mówię tu o
nieprzerwalnym odpoczynku od pracy przysługującym nam w wymiarze 11 godzin na
dobę) - w kwitnącej erze maili i telefonów praca i odpoczynek zlewają się w
jedno prowadząc do kradzieży tego drugiego. Oszukujemy się, że jest inaczej,
stając na głowie by wszystko poukładać, by połączyć przyjemne z pożytecznym,
ale nie zmienia to faktu, że nasz czas wolny stale się kurczy.
Czas wolny nigdy nie był nieograniczony, choć wśród licznej klasy pracującej zawsze istniała nieliczna klasa ludzi (żyjąca z pracy innych) dysponująca jego nadmiarem. Posiadali niewolników, sługi, chłopów, mogli więc skupić się na jego marnotrawieniu, na samorealizacji. Pisali książki, malowali, oddawali się pasjom. To oni stworzyli nauki ścisłe, filozofię, słowem podstawy całej naszej dzisiejszej cywilizacji. Czym przedstawiciele tej grupy różnili się od zastępów swoich podwładnych, od reszty motłochu? Tym, że ich potrzeba aktywności nie wyczerpywała się całkowicie podczas wykonywania pracy zarobkowej. Niektórzy zastanawiają się więc, jakby wyglądał świat, gdyby takie możliwości stworzyć rzeszom biedaków na całym świecie. Zapewnić im godne wynagrodzenie za pracę w wymiarze na tyle małym, aby nie powodował stanu wyczerpania i na tyle dużym, aby odpoczynek nie nużył. Taki optymalny wymiar czasu pracy zawodowej powiedzmy w ilości 4-5 godzin na dobę umożliwiłby wszystkim chętnym oddawanie się sztuce czy badaniom naukowym. Pomyślmy, ile korzyści mogłoby to przynieść ludzkości? Niestety wizja takiego świata jeszcze długo pozostanie w sferze marzeń niepoprawnych optymistów. Nierówności, a raczej przepaści dzielące społeczeństwa, jej realizację skutecznie uniemożliwiają. Nie licząc wspomnianej garstki, której posiadane środki materialne zapewniają możliwość porzucenia pracy, lub choćby jej czasowego zawieszania, to większości ludzi żyjących w naszej, tak zwanej zachodniej rzeczywistości nie grozi bezczynność, z jaką borykają się miliony ludzi pozostających bez pracy w krajach trzeciego świata. Industrializacja i współczesne metody produkcji mogłyby wprawdzie zapewnić godne warunki życia wszystkim, mimo to znakomita większość obywateli pierwszego świata dalej będzie się przepracowywać, gdy trzeci świat wegetować będzie w nędzy. Ktoś trafnie powie, że powinniśmy się cieszyć, że żyjemy tu, a nie tam. Tu pracy nie braknie dla nikogo, a na pewno nie dla chętnych.
Czy ktoś jeszcze wierzy, że inteligentne maszyny zrobią za nas
wszystko, skazując nas na nadmiar czasu wolnego, na nudę? Niedoczekanie. Nie ma
i nie będzie urządzeń bezobsługowych. Jest zresztą jeszcze ważniejszy powód -
trzeba na nie zarobić. Na zakup, serwisowanie i wymianę. A jak widać, ilość urządzeń
uznawanych za niezbędne, w naszym otoczeniu, w naszych domach stale rośnie, podobnie
jak i ilość obowiązków. Zapewnienie środków do podwyższenia, lub choćby
utrzymania standardu życia, do podążania za trendami wymaga określonych
nakładów gotówki. Otoczeni morzem możliwości, zasypywani reklamami i
promocjami, rozmiłowani w konsumpcjonizmie obywatele pracują więc znacznie
więcej niż mówi ustawa, prawdopodobnie więcej niż by chcieli (podkreślić
trzeba, że dla zdecydowanej większości ludzi praca nie jest pasją, a jedynie
źródłem zarobków, często jest mozolna, nie uszlachetnia i nie daje szans na
rozwój, do tego jej obrazu w oczach pracownika nie poprawia bynajmniej ciągłe
zwiększanie jej efektywności, wykonywanie jej akordowo, w pośpiechu, napięciu i
przekraczającym siły ludzkie wymiarze). Kolejne kryzysy tylko tą tendencję
zarysowują. Pomijając tych, którzy na każdym kryzysie zarabiają (patrz
najbogatsi i część uprzywilejowanych) większość jednak traci, co wymusza na
nich odrabianie strat, dążenie do wyjścia na prostą, która jest tylko mglistą
wizją, niedostrzegalną za wieloma zakrętami. Dotyczy to szczególnie słabiej
wykwalifikowanych, którzy podczas kryzysu pierwsi trafiają na bruk - jeśli ktoś
traci zatrudnienie w sposób niezawiniony, najczęściej zmuszony jest podjąć
inną, gorzej płatną pracę i albo ograniczy swoje wydatki, albo musi pracować
więcej za mniej. Nie, nowy ład wspierany sztuczną inteligencją nie skaże ludzi
na nadmiar wolnego czasu, na bezrobocie. Skaże ich na więcej pracy. Część z nich
zapewne – w ten czy inny sposób – stanie się obciążeniem dla systemu, ale tu z
pomocą przyjdą politycy i jak to zwykle bywa przerzucą to obciążenie na tych,
którzy faktycznie mogliby pracować mniej, ale z powyższych powodów sobie na to
nie pozwolą. Koło się zamyka i wracamy do rzeczywistości, którą jest nagminne
świadczenie pracy (przez pozostających w stanie czynnym zawodowo) w wymiarze i
formie uniemożliwiającej prawidłowe funkcjonowanie jednostki.
Cyfryzacja umożliwiła coś, co zdefiniowałbym
jako dążenie do zamazania granicy między pracą i życiem prywatnym, do
udostępnienia całości czasu wolnego jednostki dla innych. Dążeniem by
pozostawać do dyspozycji szefów, współpracowników, zleceniodawców i klientów
najlepiej całą dobę. Online i pod telefonem. Menedżerowie i ich podwładni,
urzędnicy i petenci, sektor publiczny i prywatny, bankowcy i rolnicy,
ubezpieczyciele i likwidatorzy, nauczyciele i uczniowie, usługobiorcy i
usługodawcy, pacjenci i lekarze. Wszyscy połączeni niewidzialną, choć rzeczywistą,
permanentnie utrzymującą nas w gotowości do działania siecią połączeń i
zobowiązań. Sztucznym polem, na którym funkcjonujemy jak maszyny, tworząc
krótkotrwałe, lecz stale absorbujące naszą uwagę związki i relacje, kończące się
po naciśnięciu czerwonej słuchawki na ekranie telefonu. Polem wnikającym na
teren prywatny powodując, że zaczynamy funkcjonować w otwartym środowisku, w
którym spłycają się wszelkie relacje, nawet te podstawowe, pierwotne, kiedyś tak
chronione, oddzielone od świata zewnętrznego drzwiami i murami domu. Ostatni
kryzys pandemiczny przyniósł w tej materii jeszcze jedną nowość – pracę zdalną.
Niezależnie od intencji pomysłodawców, wpisała się ona idealnie we wspomniany
wyżej trend, do czego jeszcze wrócę.
Ludzie łączyli życie prywatne z
pracą od zawsze. Działo się to jednak w zupełnie innym klimacie, w warunkach
oddziaływania silnych więzi społecznych, w kontakcie z bliskimi i przyrodą.
Dziś gdy te więzy zostały zerwane i zastąpiła je bezprzewodowa sieć, dawna
higiena pracy zniknęła bezpowrotnie. Wolne godziny i obecność bliskich
przestały być warunkami wystarczającymi do odpoczynku i wzmacniania związków
międzyludzkich - siedząc w jednym pomieszczeniu, czy samochodzie możemy być dla
siebie kompletnie nieobecni, pochłonięci przez treści (niekoniecznie związane z
pracą) docierające do nas ze słuchawek, zestawów głośnomówiących, telefonów,
tabletów, inteligentnych zegarków, konsoli i komputerów. Jeszcze zanim nastał
Internet przynosiliśmy pracę do domu, czasem tylko w głowie, innym razem w
teczce, czy tekturowym pudle. Ich fizyczność, ciężar stanowiły pewną
przeszkodę. Informatyzacja doprowadziła jednak do tego, że bariera chroniąca
nas od potrzebnych nam do pracy po godzinach narzędzi została zburzona. Zarówno
dla chętnych, jak i dla tych mniej chętnych. Brak dostępu do zasobów,
materiałów, danych klientów, poczty korporacyjnej, kont bankowych czy systemów
firmowych poza biurem nie jest już wymówką dla ceniących sobie święty spokój. Służbowe
samochody, laptopy, smartfony, nienormowane godziny i czas pracy wiążą nas
bardziej niż nam się wydaje, a ryzyko i koszty jakie ponosi w związku z tym pracodawca
zwracają się z nawiązką – w końcu staliśmy się dostępni 24 godziny na dobę,
często pracując znacznie dłuższej niż wspomniane, standardowe 8 godzin. Oczywiście
nie mówię tu tylko o menadżerach i przedstawicielach handlowych, ale o
pracownikach umysłowych i fizycznych wszystkich branż i szczebli: od przemysłu
po gastronomię, od dyrektora po szeregowego robotnika, biurokratów pracujących
na etacie i przedsiębiorców pracujących na własne konto - ich liczba stale
rośnie. Pandemia tylko się do tego przyczyniła – w ostatnich latach ilość osób pozostających
w kontakcie z pracą i wykonujących zadania w czasie wolnym od niej, zwiększyła
się niepomiernie i objęła przedstawicieli wielu zawodów, którzy do tej pory nie
musieli z podobną sytuacją się mierzyć (między innymi za sprawą wspomnianej
pracy zdalnej i przeniesienia wielu biznesów do sieci).
Dostępność ww. narzędzi pracy sprawia, że łączymy
czas wolny z pracą, czas przeznaczony dla pracodawcy z czasem dla rodziny.
Praca uzależnia i podejmujemy się jej wykonywania mimowolnie. Nawet w czasie
odpoczynku wykonujemy mniej absorbujące zadania, przeglądamy skrzynkę pocztową,
zapoznajemy się z różnymi dokumentami wymagającymi skupienia, odbieramy
telefony, albo odpowiadamy na odrzucone w trakcie dnia połączenia. Narzędzia
pracy mamy zawsze pod ręką, pracujemy więc w trakcie urlopu i zwolnienia
lekarskiego. Coraz więcej osób wybiera też pracę zdalną (jeśli ma taką
możliwość) i nawet protestuje, gdy przymusza ich się do powrotu do biura. Dotyczy
to częściej kobiet, które świetnie potrafią łączyć obowiązki służbowe z
domowymi. Kobiet zdających sobie sprawę z tego, że czas poświęcony na pracę
zawodową, to czas skradziony im jako matkom, żonom i paniom domu (dla wielu możliwość
wyboru między rodziną, a karierą staje się luksusem, wobec trudności jaką jest
przeżycie rodziny „za jedną wypłatę” – jak to wpływa na społeczeństwo, rodzinę
i młode pokolenia wychowujące się w pustych domach, w których ojciec i matka to
tylko goście, obsługa i konserwatorzy własnej przestrzeni mieszkaniowej to już
inna historia). Pracując z domu siłą rzeczy łączymy pracę z załatwianiem spraw
prywatnych. Odbieramy dzieci ze szkoły, sprzątamy, płacimy rachunki, gotujemy, jednocześnie
uczestniczymy w spotkaniach online, kontaktujemy się z klientami, przygotowujemy
raporty i wiele innych. Ze względu na powyższe utrudnienia wykonanie wszystkich
zadań może rozciągać się na czas od zmierzchu do świtu (nie skupiam się na
efektywności czy jakości takiej pracy – ostatecznie każdy swoje zadania musi
wykonać, a liczba obowiązków przeciętnego pracownika stale rośnie). Z drugiej
strony mając taką swobodę wyboru trybu i pory pracy, świadcząc ją w przytulnym
mieszkanku ulegamy złudzeniu, że nie jest to do końca praca. Trudno więc ją
ewidencjonować, jeszcze trudniej udowodnić, że przekroczyła umowny wymiar, nie
mówiąc już o pozyskaniu za nią dodatkowego wynagrodzenia, czy o pozapłacowych
skutkach takiego funkcjonowania dla pracownika. Od dawna wiadomo, że nienormowany
czas pracy w rzeczywistości niszczy rytm życia i z czasem przekształca nas niewolników
pracy. Nie wiemy kiedy kończy się praca, a zaczyna się odpoczynek, wskutek
czego psychicznie jesteśmy w pracy cały czas, będąc na prostej drodze do
frustracji, nerwicy, wypalenia zawodowego. Podsumowując, formy pracy, które
dziś mogą się nam wydawać wychodzeniem naprzeciw naszym potrzebom, w
przyszłości mogą zwiększyć nasze obciążenie pracą, uszczuplić nasze portfele, a
w wymiarze społecznym, zaburzyć organizację codziennego życia.
Winy jak zawsze można się doszukiwać po
stronie bezdusznych pracodawców, nieudolnych polityków, biernych związkowców
czy niewidzialnej ręki rynku - globalna konkurencja, migracja taniej siły
roboczej, korporatyzacja, optymalizacja procesów, wspomniana informatyzacja,
bezwładność gospodarki, ciągle rosnący dług i malejąca wartość pieniądza,
zależność podmiotów względem siebie, spekulacje, wszystko to wpływa na koszty
życia, na rynek pracy. Wpływa to na pracodawców, którzy szukają oszczędności poprzez zwiększenie efektywności pracownika i
cięcie kosztów pracy. Dzieje się to wszystko jakby z konieczności, samoczynnie,
z cichym przyzwoleniem bezradnych rządzących. Niejako w tle naszego zabieganego
życia postępują procesy rozmontowujące bariery chroniące jednostki, grupy
zawodowe i społeczności przed wspomnianymi wyżej niekorzystnymi zmianami. Dzieje
się to na naszych oczach. Oczach milionów przedstawicieli zmęczonej klasy
pracującej, w swojej chciwości i egoizmie każdego dnia idącej na drobne
ustępstwa, niezdolnej do reakcji, a może obojętnej na wszystko poza
zaspokojeniem swoich najpilniejszych i tych mniej pilnych potrzeb.
Pozwalającej, aby z rachunku uwzględniającego zyski i straty zniknął człowiek.
Szanującej prawa rynku i ekonomii, za to bez szacunku do samej siebie.
Oczywiście każdej akcji
towarzyszy pewna reakcja. Coraz więcej
pracujących dostrzega niekorzystny wpływ zawodowej szarpaniny na własne życie
i próbuje wprowadzić w nim równowagę, znaleźć czas i energię na
spełnianie się w życiu prywatnym. W skali globalnej zmiany
są jednak kosmetyczne. Na prawdziwe zmiany może sobie pozwolić niewielu, a
przynajmniej niewielu uważa, że jest do tego zdolnych (do wprowadzenia
drastycznych zmian w swoim życiu, jego rytmie, standardzie, celach i nawykach).
Zamiast więc o „work-life balance” coraz częściej mówi się „quiet quitting”
czyli o zjawisku
cichego odejścia z pracy, odznaczającym się brakiem emocjonalnego zaangażowania
w wykonywanie obowiązków służbowych, traktowaniem pracy jedynie jako źródła
dochodu i wkładaniem w nią minimum wysiłku. Zaznaczyć muszę, że próba znalezienia równowagi
między pracą i życiem prywatnym to nie główny czynnik wpływający na nasze
podejście do tej pierwszej. Obniżenie wydajności ze strony
pracownika to często reakcja na stałe zwiększanie liczby obowiązków bez adekwatnego
wzrostu wynagrodzenia (jak to mówią: pracodawcy udają, że płacą, pracownicy udają, że pracują), ale
także brak możliwości rozwoju, samorealizacji (większość prac
dostępnych na rynku jej nie umożliwia)
czy docenienia przez pracodawcę. Dla przeciwwagi głos w tym miejscu należy
oddać pracodawcom, którzy skarżą się, że obecnie znakomita większość
zatrudnianych przez nich ludzi, wliczając tych wykształconych, nie jest
przygotowana merytorycznie i mentalnie do realizacji zlecanych im zadań, że
wykonywanie przez nich obowiązków na poziomie dostatecznym jest szczytem ich
możliwości, przy czym ich zaangażowanie jest odwrotnie proporcjonalne do
wymagań w stosunku do pracodawcy (wynagrodzenie, warunki pracy, elastyczność
pracy). Czy wspomniane wyżej trudności doprowadzą to do znacznych zmian na
rynku pracy? Nie sądzę. Zmiana pokoleniowa co prawda zachodzi, poziom życia
rośnie, ale rosną również nierówności. Globalizacja dała ludziom możliwości,
Internet otworzył im oczy, pokazał, że można żyć lepiej, ale nie powiedział jak
to zrobić. I tutaj wkracza nieubłagana ekonomia. Nie wszystkim starczy środków
i sił na zamiary, a milionom, które podejmą walkę wróżę lata ciężkiej, mozolnej
pracy. Część (w tym ja) zada sobie pytanie czy warto harówce poświęcić
najlepsze lata życia i podejmie skromne próby przeciwstawienia się jej kultowi,
ale większość (stojąc w obliczu realnej potrzeby, lub tylko urojonej presji) dalej
będzie pracować na pełen zegar (by nie powiedzieć jak woły, jak zobowiązuje z
dziada, pradziada tradycja). Dla nich zacząłem więc i kończę znanym hasłem, będącym
tytułem mniej znanej piosenki: Do pracy rodacy!
Komentarze
Prześlij komentarz