Twardogłowe elektoraty
Przed nami kolejne wybory - święto demokracji. Festyn, teatr dla tłumów, mający na celu podtrzymanie u ludzi wrażenia posiadania wpływu na otaczającą rzeczywistość. Nie mogę powiedzieć, że wybory nie są w stanie niczego zmienić. Jeśli zwycięży lider klasyfikacji, pójdziemy z torbami, jeśli wicelider zmiany będą raczej kosmetyczne. Tyle jeśli chodzi o parę awansującą do drugiej tury. Żaden z pozostałych kandydatów, który realnie mógłby doprowadzić do zmiany jakościowej (na +) nie ma szans na elekcję. Takie czasy. Co tu dużo mówić - wyborcy sprowadzeni do roli statystów przestawianych z kąta w kąt, aktorzy zamiast polityków, do tego cała masa sprzętu, technologii i decydentów, których kamera swoim okiem nie łapie. Wybory, wolność i demokracja stały się zabawkami w rękach trzymających władzę: mediów, funduszy inwestycyjnych, organizacji międzynarodowych i korporacji, a raczej ich zwierzchników i akcjonariuszy. Miliarderów, którzy jeśli nie są zajęci rozszerzaniem swoich wpływów i powiększaniem majątków, bawią się w rządzenie, traktując zawodowych polityków jak chłopców na posyłki. Dziś bez kapitału nie ma polityków. Dotyczy to nawet imperiów, nie mówiąc o niewiele liczących się krajach, jakim jest nasza umęczona, sterowana z zewnątrz Polska. W którym szeregu (albo wagonie, jak miał się dziś okazję przekonać premier Tusk) jest nasze miejsce pokazują nam na każdym kroku.
Nasze główne siły polityczne nie są w stanie tego zmienić. Przyzwyczaili
się do pozycji wykonawcy poleceń i to w drugiej linii – można uzasadniać to tradycją
polityczną, pokłosiem pół wieku komuny, ale czy to coś zmienia? Ci bardziej z
lewa stosują zasadę całkowitej uległości w zamian za wątpliwe w ogólnym rozrachunku
korzyści, Ci bardziej z prawa stosują (albo stosowali) pokazowy bierny opór z
odłożonym w czasie, choć podobnym efektem. Nic w tym dziwnego skoro PO, PIS
oraz ich koalicyjne frakcje, to jedno wielkie – choć skłócone – mainstreamowe, socjaldemokratyczne
centrum.
W układzie, w którym 40-milionowy kraj odseparowany jest od
wielkiej polityki, w którym jego główne partie nie są w stanie zaproponować
niczego, co nie wymagałoby zerwania z serwilizmem, przystępujemy do kolejnych
tak zwanych wolnych wyborów. Wynik, przynajmniej w odniesieniu do pierwszej
tury jest praktycznie rozstrzygnięty, z czego wnioskuję kolejne lata stagnacji
gospodarczej i wewnętrznych kłótni. Główni kandydaci nie skupiają się już nawet
na programach, które dawno przekształciły się w festiwal obietnic niemożliwych
do zrealizowania (jak 100 konkretów na 100 dni obecnego premiera, z których przeprocesował
mniej więcej 15 w półtorej roku, co i tak uważam za sukces jego bezpłodnej
formacji). Skupiają się na odleglejszych celach. Zadaniem nadrzędnym jest
utrzymanie istniejącej polaryzacji. Odzyskanie władzy, utrzymanie władzy, obrona
wywalczonych pozycji. Kandydaci kroczą pewnie za wodzami partii, wysyłają zbieżne
sygnały. Nie przedstawiają szczegółów. Sprawne państwo. Stabilny rozwój. Co to
w ogóle znaczy? Bezpieczeństwo. Dla kogo? Różny jest co prawda przekaz co do
kwestii światopoglądowych: nowoczesność kontra tradycja, zacieśnienie relacji z
UE versus ich rozluźnienie. Nasilenie przekazu dostosowane oczywiście pod
aktualne gusta wyborców. Grunt to utrafić w punkt z narracją, zmaksymalizować
poparcie i przechylić szalę zwycięstwa na swoją stronę. Mydlenie oczu, pijar,
zbijanie kapitału politycznego, przygotowywanie się do kolejnych wyborów.
Niestety ciągle jesteśmy przed jakimiś wyborami: prezydenckimi,
samorządowymi, parlamentarnymi, europejskimi, ale skoro dyrektywy przychodzą z
góry, politycy w spokoju mogą skupić się na ich wygrywaniu, a nie na realizacji
swojej wizji przyszłości. O trudnych reformach się nie rozmawia, odsuwane są w
bliżej nieokreśloną przyszłość, najlepiej po następnych wyborach. Mało w tym
konstruktywizmu i decyzji, więcej walki politycznej, odwoływania się do
przeciwników, do poprzedników. Ważne by utrzymać blisko siebie wyborców, dostosowując
przekaz do maksymalnie jak największej ich grupy. Dziś to opinia publiczna i
media kształtują poglądy rządzących (przynajmniej w naszej części świata), a
nie odwrotnie, nawet jeśli Ci je posiadają, to się z nimi nie afiszują. Na
palcach jednej ręki można policzyć tych, którzy mówią głośno, to co myślą. Winić
za to można samych wyborców – skoro prawdomówność i wykładanie kawy na ławę nie
jest w cenie (co znakomicie odzwierciedlają sondaże) scena polityczna tylko się
do tego dostosowuje. Mówi to, co chcemy usłyszeć. Deklaracje i obietnice. Pożywna
papka przygotowana przez sztaby ludzi dysponujących wiedzą dotyczącą aktualnych
preferencji i nastrojów wyborców. Wiedzą pozyskiwaną i jednocześnie kreowaną
przy pomocy nowoczesnych technologii oraz powszechnego dostępu do informacji (informacji
takich jak wyniki sondażowe), pozwalającą ugrać kilka punktów procentowych, wycofać
się z decyzji przed jej podjęciem czy uniknąć ognia krytyki.
Dlatego twierdzę, że w dobie konformizmu, kalkulowania i
ciągłego oglądania się na innych, w dobie mediokracji i poprawności politycznej
doszliśmy do martwego punktu. Skupieni na wygrywaniu wyborów politycy nie
realizują swojej wizji przyszłości. Nie są do tego przygotowywani, nie jest to
ich celem. Jeśli nie oni, to kto? Społeczeństwo zajęte zaspakajaniem swoich
doraźnych potrzeb? Nasi bracia zza wschodniej czy zachodniej granicy? A może Ci
zza morza? Niestety nie. Społeczeństwo może zażądać obniżki cen cukru, czy
prądu, ale nie stworzy wizji, nie doprowadzi do jakościowego skoku, nie zainicjuje
trudnych reform, które
zagwarantują przetrwanie narodowi. Jak pokazuje historia, na sąsiadów też nie
możemy liczyć. Mogą to zrobić tylko liderzy z prawdziwego zdarzenia, a nie podatne
na wpływy, usłużne, zależne od opinii publicznej, sondaży i statystyk
marionetki.
Nie mam
zamiaru odwieść kogoś od decyzji pójścia na wybory prezydenckie. Nawet jeśli
dryfujemy, to ma znaczenie, w którą stronę. Co prawda czas na realną zmianę
mamy tylko w pierwszej turze, ale jak wskazują ankietowani, Polacy nie są na to
gotowi, skoro wybierają kandydatów ze związanymi już na starcie rękami, nogami
i językiem. Skoro pozycja kandydatów w rankingu jest odwrotnie proporcjonalna
(z pewnymi wyjątkami) do ich wiarygodności, czy możliwości nieskrępowanego działania.
Wiem, że sondaże nie zawsze są miarodajne i oby zawiodły. Nie zmienia to faktu,
że kandydaci głównych sił politycznych (szczególnie lider tej klasyfikacji)
cieszą się zdecydowanie zbyt dużym poparciem, niż na to zasługują.
Komentarze
Prześlij komentarz